Eric Dolphy "Softly, As In A Morning Sunrise", Random Chance Records 2004, RCD13 |
Muzycznie to przecudne nagranie - Eric Dolphy w najlepszym, najbardziej
produktywnym dla siebie roku 1961 pożycza dwóch muzyków ze składu Johna
Coltrane'a, dołącza jeszcze do nich perkusistę Mela Lewisa i nagrywa
koncertowy album. Ale cóż, sama realizacja - mimo starannego
remasteringu - pozostawia wiele do życzenia. Niestety, rejestracja nie
była tu profesjonalna i nikt nagrywając ten koncert nie myślał, że
kiedyś może być ono upublicznione w formie nagrania.
Tylko cztery utwory, ale każdy z nich rozrasta się tutaj do rozmiarów suity - Oleo Sonny Rollinsa ma 18 minut, a On Green Dolphin Street nieco ponad 23 minuty. I - co charakterystyczne dla koncertów tamtych lat - nie ma tu miejsca na chwilkę przestoju czy nudy. Muzycy potrafią prowadzić konsekwentną narrację przez kilkanaście minut, bo świadomi są cały czas struktury kompozycji, myślą formą - wielu dzisiejszych muzyków wychowanych na cztero-, pięciominutowych piosenkach już tego zwyczajnie nie potrafi.
To były czasy! W dodatku każdy z muzyków mógł swobodnie improwizować przez kilkanaście minut, wplatając w narrację tematy innych kompozycji lub tylko je sygnalizując. I ta swoboda - dziś bodaj jeden Anthony Braxton ma taką swobodę i lekkość grając na alcie jak Dolphy w 1961 roku.
Porównując to nagrania z innymi płytami Dolphy'ego słychać, jak wiele zmienia w muzyce obecność McCoya Tynera. I chociaż jego styl nie wydaje mi się tu jeszcze w pełni skrystalizowany, to słychać jak odmiennym i wyjątkowym od początku był muzykiem. Sekcja gra tak jak powinna, równo, mocno, nadając muzyce wyraźny groove. Zaskakuje czasem Mel Lewis, który w tej dwójce zdaje się mieć zdecydowanie więcej inwencji i swobody.
Być może jest tak, że jakoś nagrania psuje odczucie muzyki na tym krążku. Ale jeśli nie jesteś w tej kwestii (realizacji) purystą, winienneś koniecznie sięgnąć po tę płytę. Nie zawiedziesz się, na pewno.
Tylko cztery utwory, ale każdy z nich rozrasta się tutaj do rozmiarów suity - Oleo Sonny Rollinsa ma 18 minut, a On Green Dolphin Street nieco ponad 23 minuty. I - co charakterystyczne dla koncertów tamtych lat - nie ma tu miejsca na chwilkę przestoju czy nudy. Muzycy potrafią prowadzić konsekwentną narrację przez kilkanaście minut, bo świadomi są cały czas struktury kompozycji, myślą formą - wielu dzisiejszych muzyków wychowanych na cztero-, pięciominutowych piosenkach już tego zwyczajnie nie potrafi.
To były czasy! W dodatku każdy z muzyków mógł swobodnie improwizować przez kilkanaście minut, wplatając w narrację tematy innych kompozycji lub tylko je sygnalizując. I ta swoboda - dziś bodaj jeden Anthony Braxton ma taką swobodę i lekkość grając na alcie jak Dolphy w 1961 roku.
Porównując to nagrania z innymi płytami Dolphy'ego słychać, jak wiele zmienia w muzyce obecność McCoya Tynera. I chociaż jego styl nie wydaje mi się tu jeszcze w pełni skrystalizowany, to słychać jak odmiennym i wyjątkowym od początku był muzykiem. Sekcja gra tak jak powinna, równo, mocno, nadając muzyce wyraźny groove. Zaskakuje czasem Mel Lewis, który w tej dwójce zdaje się mieć zdecydowanie więcej inwencji i swobody.
Być może jest tak, że jakoś nagrania psuje odczucie muzyki na tym krążku. Ale jeśli nie jesteś w tej kwestii (realizacji) purystą, winienneś koniecznie sięgnąć po tę płytę. Nie zawiedziesz się, na pewno.
autor: Józef Paprocki
Eric Dolphy: bass clarinet, alto saxophone
Mel Lewis: drums
Mccoy Tyner: piano
Reggie Workman: bass
1. On Green Dolphin Street
2. Softly, As In A Morning Sunrise
3. The Way You Look Tonight
4. Oleo
płyta do kupienia na multikulti.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz