Podwójna płyta Matta Mitchella to długo oczekiwana kontynuacją nagrania „Fiction” z 2013 roku, które został wybrane zostało jednym z najlepszych jazzowych debiutów roku w ankiecie Jazz Critics. Matt Mitchell, czterdziestoletni już pianista i kompozytor, przewodzi tu jednemu z najlepszych kwartetów na jazzowej scenie, ale jest także członkiem wielu innych uznanych zespołów: Tim Berne Snakeoil, Dave Douglas Quintet, Rudresh Mahanthappa Quintet, duży skład prowadzony przez Johna Hollenbecka, Dan Weissa Fourteen oraz Darius Jones Quartet to najważniejsze spośród nich.
„Vista Accumulation” składa się z ośmiu płynących formie, długich kompozycje Mitchella, wyrastających z jazzu, ale często atmosferą odwołujących się do współczesnej muzyki klasycznej wzbogaconej o kolektywną improwizacje. Zwłaszcza te ostatnie silnie zakorzenione są w jazzowej tradycji. Wykonawczo to muzyka niezwykle wymagająca, oparta na niewielkich zmianach temp i – zwłaszcza w komponowanych partiach tutti – niewielkiej amplitudzie wysokości dźwięków. Świetnie oparte na swingującej cały czas partii kontrabasu kompozycje starają się badać zależności i interakcje pomiędzy kompozycją a improwizacją. Nie ma tu klasycznego podziału na temat i rozwinięcie / improwizację, narracja przebiega liniowo, a muzyka nieprzerwanie się rozwija. Jedna solówka potrafi wypłynąć z drugiej, może być wywiedziona z partii tutti, lub tez do niej prowadzić. Niewiele tu improwizacji zbiorowych, a tak poprowadzona narracja, w dosyć stonowanej i stałej dynamice sprawie lekko oniryczne wrażenie, jakbyśmy śnili lub we śnie słuchali muzyki.
Druga płyta więcej w moim odczuciu czerpie z muzyki współczesnej, z dokonań Mortona Feldmana czy Harrison Birtwistle’a, ale i modernistów - Anton Webern i Charles Ives, chociaż odwołań – zwłaszcza w partiach lidera – do Andrew Hilla i Keitha Jarretta tu nie brakuje.
„Vista Accumulation” to album znakomicie zagrany, mogący pochłonąć bez reszty i sprawić słuchaczom dużo radości.
autor: Józef Paprocki
Matt Mitchell: piano Chris Speed: tenor saxophone, clarinet Chris Tordini: bass Dan Weiss: drums
CD 1:
1. Select Your Existence
2. All the Elasticity
3. Numb Trudge
4. 'twouldn't've CD 2:
1. Utensil Strength
2. Wearing the Wig of Atrophy
3. Hyper Pathos
4. The Damaged Center
Enfant terrible współczesnego świata muzyki, który jakiś czas temu
przyjął go w grono Klasyków XXI wieku, choć sam Zorn raczej nic sobie z
tego nie robi kontynuuje pracę bliższą współczesnej kameralistyce niż
muzyce jazzowej. Jego stylistyka, którą z powodzeniem zaczął realizować
od początku lat 80., łącząca najprzeróżniejsze elementy w spójny stop,
pełna niespodzianek, stała się z czasem modna i pojawiło się więcej
działających w podobny sposób artystów/zespołów. Lecz to właśnie John
Zorn pozostaje "ojcem założycielem" tego kierunku.
Najnowsza
pozycja 'Hen To Pan' wydana właśnie przez Tzadik Records to trzy
miniatury instrumentalne, z których jedna 'Ouroboros' pojawia się w
trzech wersjach, dwóch triowych i jednej duetowej.
Kluczowym
instrumentalistą wszystkich wykonań, a jak dowiadujemy się z tekstu z
dołączonej do płyty książeczki jest amerykański wiolonczelista Jay
Campbell, występujący we wszystkich pięciu trackach. Ma on na swoim
koncie wiele już nagród (First Prize winner of the 2012 Concert Artist
Guild auditions, nagrody przyznane przez BMI i ASCAP foundations...).
Koncerty w Carnegie Hall, Alice Tully Hall, Avery Fisher Hall, Kultur
und Kongresszentrum-Luzern, na Aspen Music Festival. Jego koncertowe
zainteresowania obejmują zarówno kompozytorów współczesnej muzyki
klasycznej jak Tan Dun, Elliott Carter, Pierre Boulez, Kaija Saariaho,
John Adams, ale także amerykański saksofonista jazzowy Steve Coleman,
czy członkowie Radiohead i Einstürzende Neubauten. Jego wykonania
cechuje wielka wrażliwość na dźwięk i poczucie czasu. Od pewnego
czasu dość ściśle współpracuje z Johnem Zornem, pojawiając się na wielu
wydawnictwach Tzadik Records, coraz odważniej prezentującej dokonania
współczesnych kompozytorów klasycznych.
Trzy kompozycje,
'Ouroboros', 'The Aristos' i 'Occam's Razor' to muzyka pełna wrażliwości
i mądrości, umiejąca wprawić w stan mistycznej kontemplacji, jak też w
stan hipnotycznego transu, ale też przywołać nastrój beztroskiej zabawy.
Wyjątkowe dzieło kompozytorskie Zorna, osoby o błyskotliwej
inteligencji i sporym poczuciu humoru, pisane na wiolonczelę, z myślą
właśnie o takim składzie wykonawców udowodnia, że ta muzyka, pełna
niesłychanej intensywności, choć została skomponowana całkiem niedawno,
bo w 2013 i 2014 roku, może dać wiele satysfakcji fanom zarówno nowej
klasyki, kreatywnego jazzu jak też muzyki awangardowej.
Half Note Records zostało założone w 1998 roku przez nowojorski Blue
Note Jazz Club. Od tego czas wydało wiele nagradzanych płyt, by wymienić
Paquito D'Rivera 'Live at the Blue Note', która otrzymała Latin Grammy
Award za Best Latin Jazz Album in 2001. Wiele nagrań uzyskało
nominację do Grammy, jak Gil Goldstein 'Under Rousseau's Moon', Conrad
Herwig 'The Latin Side of Wayne Shorter and Another Kind of Blue: The
Latin Side of Miles Davis' czy Omar Sosa Sextet 'Across the Divide: A
Tale of Rhythm & Ancestry'. Nagrywają tutaj m.in. Will Calhoun,
James Carter, Avishai Cohen, the Dizzy Gillespie All-Star Big Band,
Donald Harrison, Elvin Jones, John Medeski, Francisco Mela, Brian Lynch,
Odean Pope, Arturo Sandoval, Omar Sosa, Mary Stallings, Grady Tate,
Charles Tolliver, McCoy Tyner, Tony Vacca, Roseanna Vitro, Jeff "Tain"
Watts, i Kenny Werner.
Donald Harrison, Ron Carter & Billy
Cobham Trio 'New York Cool: Live at the Blue Note' to płyta muzyków
grających ze sobą wielokrotnie, także dokładnie w tym trio. Tak
zaprogramowane trio bardzo rzadko przeżywa dłużej niż sezon. Dlaczego?,
Dlatego, że zespół bez nominalnego lidera najczęściej rozbija się o rafę
ambicji, własnych interesów, braku determinacji... Dlatego, że takie
All-Stars Bandy najczęściej są wymysłami wpływowych promotorów,
organizatorów festiwali, co rzadko działa na korzyść muzyki. Jednak
oni grają już drugą dekadę, pierwsze ich nagranie to 'Heroes' z 2004
roku dla Nagel-Hayer. To najlepszy dowód, że ten skład ma bardzo wiele
do zaproponowania!
Siedem utworów, z których kompozycje własne
Donalda Harrisona brzmią najlepiej, to doskonały materiał na standardy
jazzowe. Słychać w nich fascynację dokonaniami Ornette'a Colemana z
istnymi korkociągami zmian melodycznych, ciągle jednak w bluesowym
idiomie. Smakowicie brzmi także jazzowy klasyk 'Body And Soul', tutaj
pełen autentycznej czułości ale też nieuchwytnej elektryczności
wykonania.
Muzycy grają ze sobą tak długo, że nawet tworzą
podobnie. Mając do siebie bezgraniczne zaufanie, każdy z nich w końcu to
mistrz w swojej kategorii, z wielką swobodą i radością tworzą bardzo
inteligentną muzykę, a przy tym z charakterem, co zawsze jest
interesujące. A przy tym wytwarzają świetną, pełną luzu atmosferę, w
której porywające solówki poszczególnych muzyków są doskonałym
dopełnieniem.
Fundamentem jazzu jest zdolność komunikacji. Komunikacji muzyków pomiędzy sobą, komunikacji muzyków i słuchaczy, komunikacji międzypokoleniowej, zakładającej głęboką świadomość tego, co było przed. Ostatnim fundamentalnym elementem jest oczywiście umiejętności wychodzenia przed szereg, parcia do przodu, budowania nowych połączeń, nowych dróg, wyznaczania nowych kierunków. Jeśli któryś z tych elementów szwankuje mamy do czynienia z produktem wybrakowanym, niepełnym.
Yusef Lateef
Dwupłytowy album, doskonale znanych fanom kreatywnego jazzu muzyków wydaje się spełniać wszystkie z tych warunków. Yusef Lateef, jedna z legend afroamerykańśkiego jazzu, który w ostatnich latach zadziwia swoją kreatywnością (wystarczy wspomnieć dwie świetne płyty The Universal Quartet, debiutancka z 2010 i 'Light’, z 2014, ale także "Roots Run Deep" tria Yusef Lateef / Nicolas Humbert / Marc Parisotto wydana w 2012) w momencie pracy nad płytą skończył 85 lat. W ciągu długiej kariery poszerzał ramy muzyki jazzowej, choć sam nigdy nie przywiązywał wagi do tego, jakim terminem określa się jego muzykę. Od lat 50. uważany był za muzyka bardzo otwartego, jako jeden z pierwszych szukał inspiracji w folklorze różnych regionów na świecie. Szukając nowych środków wyrazu, rozszerzał swe instrumentarium o nietypowe dla jazzu: obój, jego egzotyczną odmianę shanai, shofar, arghul, sarewa, koto czy argol (rodzaj klarnetu). Jego dorobek jest nie do przecenienia dla środowiska jazzowego o folkowym kolorycie, nie przez przypadek Lateef przez pewien czas był obok Johna Coltrane'a jednym z filarów legendarnej wytwórni IMPULSE.
Bez jego dokonań prawdopodobnie trudniej byłoby podążać tą drogą, którą wybrali Don Cherry, Ed Blackwell a później Paul McCandless i Charles Lloyd, który właśnie dzięki Lateefowi sięgnął po tybetański obój, na którym grał m.in. na 'Canto' czy po chiński obój, na którym grał na 'All My Relations'. Z kolei Bracia Belmondo są filarami jazzowego środowiska we Francji. Ich wspólny krążek 'Espaces Baroques' nagrany z Frédérikiem Galliano, wydany w 1997 roku była jedną z pierwszych w historii płyt operujących na pograniczu jazzu i inteligentnych nowych brzmień. Z kwintetem The Belmondo Brothers zjeździli spory kawałek świata.
Płyta 'Influence' ma wiele atutów. Jednym z nich są wyśmienite kompozycje, by wymienić czteroczęściową 'Suite Overtime' autorstwa Lateefa, czy rozpoczynającą wydawnictwo "Shafaa" Lionela Belmondo.Doskonale ze swojej roli wywiązują się aranżujący poszczególne utwory, na w końcu całkiem duży skład instrumentalistów (to kilkunastoosobowa orkiestra jazzowa). Słychać tutaj powiewy czarodziejskiej kolorystyki podpatrzonej u Gila Evansa.
W ogóle słowa uznania należą się pozostałym muzykom, z pianistą Laurentem Fickelsonem na czele, który zapatrzony w Randy'ego Westona z czasów 'The Spirits of our Ancestors" jest mocnym elementem zespołu.
Lateef, prawdziwy człowiek orkiestra wprowadza tutaj mistyczne wątki, grając na oboju Shenai przywodzi na myśl indyjskich zaklinaczy węży, jego hipnotyzujące partie na flecie bambusowym są ozdobą płyty. Wynikiem tego artystycznego, intelektualnego i duchowego spotkania jest jazzowe arcydzieło. Całość może zaskakiwać swoją wystudzoną ekspresją, jednych może razić swoista emocjonalna sterylności gabinetu lekarskiego, lecz to właśnie jest kolejnym atutem nagrania, słyszymy TYLKO niezbędne dźwięki.
Mamy do czynienia z wielowarstwową strukturą, odkrywanie jej jest prawdziwą przyjemnością, czasami ich świat wyobraźni, przełożony na język muzyki osiąga poziom gatunkowego uniwersum, znakomita ponadpokoleniowe nagranie!
autor: Andrzej Fikus
Yusef Lateef: tenor saxophone, flute, alto flute, ethnic flute, moan, pneumatic, chinese flute Lionel Belmondo: tenor saxophone, soprano saxophone, alto flute, clarinet, percussion Stéphane Belmondo: trumpet, flugelhorn, shell, percussion Paul Imm: acoustic bass Jérôme Voisin: bass clarinet, clarinet Julien Hardy: bassoon Dre Pallemaerts: drums Dominique Dournaud: english horn Philippe Gauthier: flute, alto flute François Christin: french horn Laurent Becker: oboe Laurent Fickelson: piano Bastien Stil: tuba Glenn Ferris: trombone (only on tracks CD2-1, 2, 3)
CD 1:
1. Shafa
2. Si Tout Ceci N’Est Qu’un Pauvre Reve
3. Apres Le Jeu
4. Influence
5. Orgatique
CD 2:
6. An Afternoon In Chatanooga
7. Suite Overtime Morning
8. Suite Overtime Metaphor
9. Suite Overtime Iqbal
10. Suite Overtime Brother John
11. Le Jardin
Nowojorskie wydawnictwo META Records przedstawia zaskakujący projekt.
Pod enigmatyczną nazwą "Hu Vibrational: The Epic Botanical Beat Suite"
ukrywają się doskonale znani fanom nowego jazzu muzycy, jak zjawiskowy
perkusjonista Adam Rudolph, urodzony w Casablance multiinstrumentalista
Brahim Frigbane (Peter Gabriel, Medeski Martin & Wood, Hindi Zahra)
czy Eivind Aarset, Steve Gorn i Bill Laswell. Pomysłodawcą nagrania
jest Adam Rudolph, nietuzinkowy muzyk, którego można znaleźć wszędzie
tam, gdzie przecinały się drogi transowej muzyki rytualnej i nowego
jazzu. Wystarczy wspomnieć długoletnią współpracę z Yusefem Lateefem,
ale także z Samem Riversem, Omarem Sosą, Wadada Leo Smithem, Pharoah
Sandersem, Billem Laswellem, Herbie Hancockiem, Jonem Hassellem czy
Foday'em Musa Suso.
Adam Rudolph
"Hu Vibrational: The Epic Botanical Beat
Suite" to siódemka wybornych pekusjonistów - Adam Rudolph, Brahim
Fribgane, James Hurt, Matt Kilmer, Tim Kieper, Keita Ogawa, Tripp Dudley
i zaproszeni goście, w osobach gitarzysty Eivinda Aarseta, grającego na
flecie bansuri Steve'a Gorna, basisty Billa Laswella i klawiszowca
Alexa Marcelo.
Wielość instrumentów pochodzących z
najprzeróżniejszych kultur, jak nigeryjski Udu, południowoindyjski
Kanjira, peruwiański Cajón czy brazylijski Caxixi tworzą wielobarwny
dźwiękowy kobierzec, którego uniwersalnemu pięknu trudno nie ulec. W
żadnym momencie płyty nie słyszymy muzycznego nadmiaru, popisów, nie to
jest istotą tego nagrania. Dominuje tu raczej podejście "im mniej tym
lepiej".Każdy z siedmiu drummerów mógłby być ozdobą wielu, nie
tylko jazzowych składów. Jednak Adam Rudolph skłonił ich, aby weszli do
studia i się nie pozabijali. Więcej, skłonił ich do poszukiwania źródeł
pra-rytmu, stąd ta widmowa wręcz oszczędność w operowaniu dźwiękami,
rytmem... Doskonale kontrapunktowana rozlanymi plamami dźwiękowymi
autorstwa Laswella i Aarseta.
Wyśmienita płyta, hipnotyczny trans
wypływający jakby z ziemskiej czeluści, który ukazuje sztukę
muzykowania, jako sztukę łączenia kultur, tradycji, pokoleń, idei,
narodów.
Nie pierwsze to wspólne - także nagraniowe (była już nagrana w trio - z
Markiem Sandersem - podwójna płyta "Fox Fire") - spotkanie dwóch
wybitnych instrumentalistów, liderów, ale też wizjonerów współczesnego
jazzu - Barry Guya oraz Kena Vandermarka. Jednak – podejrzewam – żadno
nie miało tej mocy, intensywności, tego poziomu wspólnego porozumienia,
ale i zderzenia mocnych osobowości, co właśnie ten jeden jedyny duetowy
koncert w podziemiach krakowskiej Alchemii, wydany teraz na płcie pod
ciepło brzmiącym tytułem "Occasional Poems".
photo by Krzysztof Penarski
Od pierwszych chwil
tego nagrania słychać tu bardzo klarownie dwie odmienne koncepcje w
muzyki improwizowanej. Może inaczej - nie są to bardzo odległe od siebie
koncepcje, ale ponieważ wywiedzione są z odmiennych tradycji (Guy'a - z
tradycji europejskiej muzyki improwizowanej, z niemałym jednak wpływem
komponowanej muzyki klasycznej - zwłaszcza współczesnej, jak i np.
barokowej; Vandermarka natomiast z tradycji jazzowej, ze szczególnym
uwzględnieniem free jazzu, ale również europejskiej muzyki
improwizowanej), muzycznych korzeni - stąd też brzmieniowo różnią się od
siebie.
Nade jednak wszystko, wszelkie te rozważania o
tradycjach i źródłach muzyki obu tych jazzowych wizjonerów nie powinny
nam przysłonić sedna ich wspólnego muzycznego spotkania - był to bowiem
jeden z tych absolutnie niezwykłych wieczorów, kiedy magia stepuje na
scenę i udziela się tak muzykom jak i publiczności. I nie jest tak, że
te dwie osobowości gdzieś pośrodku się spotkały, że szukały kompromisu
czy też płaszczyzny porozumienia, nie. Obaj - tak Guy jak i Vandermark -
pokazali, że taka płaszczyzna w ich rozumieniu muzyki istnieje. Byli w
tym wspólnym graniu sobą, w 100 procentach, niemal tak jakby grali solo.
I przy własnych zdaniach i wizjach (korzeniach) w konsekwencji
pozostali. Tworząc jednak przy okazji znakomitą muzykę, niepokojącą od
pierwszej sekundy.
Barry Guy, photo by Krzysztof Penarski
Gdy grają razem jest o muzyka gęstych fraz
przetykanych momentami ciszy, zwolnieniami, pełnymi inwencji i
ciekawości pasażami zmierzającymi do kolejnego zagęszczenie, rozwijanymi
w piękny sposób z wielką świadomością wyczucia formy jak i upływu
czasu. Guy używa rozmaitych technik by poszerzyć możliwości brzmieniowe
swojego instrumentu – wkłada pomiędzy struny różne przedmioty, uderza w
nie, operuje smyczkiem zarówno na tych przedmiotach jak i strunach – nad
i pod mostkiem, gra dwoma smyczkami. Wykorzystuje przy tym cały
instrument, gra palcami na gryfie i pudle, w końcu czasem też świadomie
instrument przestraja. Vandermark jest bardziej tradycyjny i silnie
osadzony w jazzowych technikach gry, on nie preparuje instrumentu, nie
zatyka czary by modulować brzmienie. Po prostu gra, a jego najbardziej
rozpoznawalnym elementem jest wielka energia i elementy rockowej niemal
stylistyki.
Ken Vandermark, photo by Krzysztof Penarski
Znakomicie to słychać w dwóch utworach które zagrane
są solo – najpierw Ken Vandermark „Pan Metron Aryston”, potem Guy
„Black, White, Red, Blue” (tu co prawda Ken towarzyszy Barry’emu w
drugiej części cichutko na klarnecie). Vandermark tworzy energetyczną
balladę, którą zaczyna długą, piękną, klasyczną frazą, by potem łamać
jej brzmienie. W tym lirycznym, niemal modlitewnym charakterze muzyki
pobrzmiewa echo twórczości Brötzmanna, z którym Vandermark spędził
przecież niemało czasu. W połowie Ken łamie nieco utwór odchodząc od
stricte jazzowej stylistyki i poszukując nowych sposobów ekspresji. Guy
od początku tworzy misterium dźwięku, w którym ważne jest każde
drgnienie struny i każde przesunięciem po niej palcem czy przedmiotem.
Bardziej energetyczna jest druga część gdzie stosuje cała – niemałą –
gamę swoich preparacji by w finale powrócić do skupionej, lirycznej
również stylistyki.
Razem nie starają się oni stworzyć tu
wielkiej suity i świetnie widać to choćby w przecudnej urody utworze
"Riding the Air" będącym - w moim odczuciu - syntezą tych płyt,
zderzeniem bez eksplozji, procesem od początku kontrolowanym i
analizowanym, w którym każdy z partnerów w pełni wyraża siebie i mówi
swoim głosem, nie zagłuszając jednak głosu partnera.
Nie wiem
czy można mówić przy okazji tego nagrania o słuchaniu się siebie
nawzajem, a raczej o podążaniu we wspólnym kierunku. Dobrze, że ta
podróż możemy się - dzięki wytwórni NotTwo - zabrać razem z nimi. Piękna
płyta!
autor: Marcin Jachnik
Barry Guy / Ken Vandermark, Alchemia, November 22, 2014, photo by Krzysztof Penarski
Barry Guy: double bass Ken Vandermark: clarinet, saxophones
CD 1
1. Nature is a Wolf [11:24]
2. Light Cuts Shadow [12:15]
3. Shadow Cuts Light [8:49]
4. I Will Sing You of the Moments [7:50]
CD 2
1. States of Being [13:18]
2. Pan Metro Ariston (every good thing in measure) [7:35]
3. Black, White, Red, Blue [9:26]
4. Riding the Air [12:09]
5. Curving of the Wave [3:27]
"Life Carries Me This Way" to pierwszy solowy album w dorobku pianistki i
kompozytorki, a od kilku lat również profesorki Berklee School od
Music, Myry Melford. Urodzona w Chicago instrumentalistka, wykształcona
pod kierunkiem wybitnych muzyków tradycyjnego jazzu (jej pierwszym
nauczycielem gry na fortepianie był legendarny chicagowski pianista
Erwin Helfer, później - Don Pullen), ale zafascynowana jazzową awangardą
- muzyczne szlify zdobywała u boku Henry'ego Threadgilla, Leroya
Jenkinsa oraz Josepha Jarmana, prezentuje tu muzykę inspirowaną obrazami
swojego niedawno zmarłego przyjaciela, malarza-abstrakcjonisty Dona
Reicha.
Myra Melford
Ten osiadły w Sacramento artysta łączył w swych pracach
fascynację dorobkiem Kandinskiego, Paula Klee czy Picassa z odważnym
użyciem jaskrawej kolorystyki, niemało czerpiąc przy tym z natury i
otaczającego go świata. Tworzył abstrakcyjne, surrealistyczne pejzaże,
wcale nierzadko sugerując w tytułach inspiracje muzyczne, zwłaszcza
orientalne. Intymne malarstwo Reicha do tego stopnia stanowiło
inspirację pianistki, że zdecydowała się poświęcić pamięci przyjaciela
cały album, a poszczególne kompozycje odwołują się do konkretnych
malarskich dzieł skrupulatnie reprodukowanych w dołączonej do płyty
książeczce.
Muzyka Myry Melford pokazuje tu całą gamę jej
muzycznych fascynacji - od bluesa i tradycyjnego jazzu, przez klasyczną
jak i jazzową awangardę spod znaku Ornette'a Colemana czy Andrew Hilla,
po współczesną muzykę komponowaną wywiedzioną z tradycji włoskich
kompozytorów dwudziestego stulecia - Luciano Berio i Luigiego Nono. A
wszystko to, jakby dodatkowo, nasycone jest jeszcze odwołaniami do
popularnej muzyki amerykańskiej ubiegłego stulecia. Gdzieś tu można
usłyszeć pasaże jakby wyjęte z kompozycji choćby Burta Bucharacha. Tak
było zresztą u Melford niejako od zawsze - czy grała w trio z Lindsey'em
Hornerem i Reggim Nicholsonem, czy w kwintecie z Davem Douglasem i
Martym Ehrlichem, czy Trio M z Dresserem i Blackiem - zawsze przemycała
dźwięki, pasaże, tematy piękne i proste w swojej melodyjności, takie,
które długo jeszcze nuci się po wybrzmieniu płyty czy koncertu. I które
zawsze też, w otoczeniu dźwięków porwanych, aharmonicznych i
zgrzytliwych brzmią świeżo i zaskakująco, pięknie, nie przekraczając
jednak nigdy granicy melodyjnej naiwności.
Myra Melford
Nie inaczej jest i
tu - bo choćby wieńczące płytę "Still Life" pozostaje w pamięci na całe
godziny i nie można się od prostej i pięknej, melodyjnej formy tego
utworu uwolnić. Ta fascynacja melodyjną prostotą w niczym Melford
nieogranicza - jej twórcza wolność nie zna barier czy szufladek, a
muzyka zdaje się zagarniać kolejne tradycje i obszary łącząc ze sobą
klasterowe improwizacje spod znaku Dona Pullena z sonorystycznymi
brzmieniami współczesności, harmolodykę spod znaku Colemana z bluesem,
free jazz z intymnością i kameralnością wspomnień o zmarłym przyjacielu i
jego sztuce.
To płyta wprost przytłaczająca pięknem i
pomysłowością poszczególnych kompozycji, unikająca sztampy i zgranych
brzmień, imponująca wyrazistością, ale i ogromem zainteresowań oraz
skojarzeń. Każdy utwór to dopracowana perełka tak, gdy chodzi o formę,
jak i wykonanie. Jeden instrument - ale ani chwili nudy czy twórczej
pustki. Jedna z najlepszych i najbardziej różnorodnych, a przy tym
zamkniętych w spójną, dramaturgiczną całość płyt na fortepian solo jakie
znam. Koniecznie!
autor:Marcin Jachnik
Myra Melford: solo piano
1. Park Mechanics 07:39
2. Red Beach 05:19
3. Red Land (for Don Reich) 07:30
4. Piano Music 06:33
5. Japanese Music 04:13
6. Attic 06:18
7. Curtain 06:05
8. Moonless Night 03:31
9. Barcelona 01:43
10. Sagrada Familia 02:56
11. Still Life 04:19
Amerykański gitarzysta Liberty Ellman, dzięki swojej improwizacyjnej i
interpretacyjnej elastyczności oraz unikalnemu, rytmicznemu dotykowi,
miał okazję współpracować z takimi muzykami jak Henry Threadgill, Wadada
Leo Smith, Myra Melford, Butch Morris, Vijay Iyer, Rudresh Mahanthappa,
Steve Lehman, Marty Erlich i Joe Lovano, tworząc jedne z najlepszych
formacji jazzowych. Akompaniował także wokalistką jak Ledisi, Somi czy
Jen Chapin. Jako kompozytor i bandleader, Ellman wydał trzy płyty:
Orthodoxy (Red Giant Records), Tactiles (Pi Recordings) i Ophiuchus
Butterfly (Pi Recordings).
Liberty Ellman
Krytyk jazzowy Gary Giddins opisał jego
styl jako “z jednej strony bardzo kontrolowany i brawurowy, z drugiej
zaś oryginalny i subtelny”. Ben Ratliff z New York Times napisał:
“Ballady Ellmana są wyjątkowe, egzotyczne w swoim brzmieniu, a ich
melodie niezapomniane”. Liberty równie aktywnie pracuje w studio,
przygotowując mastering nagrań takich artystów jak Steve Coleman, Henry
Threadgill, Sam Rivers, Steve Lehman, Rudresh Mahanthappa, Vijay Iyer i
Mike Ladd, Gregory Porter, Wadada Leo Smith, Amir Elsaffar, Ralph
Alessi, Joel Harrison, Tyshawn Sorey, i wielu innych.
Jego
najnowsza płyta ukazała się w barwach Pi Recordings, uznawanego za jedno
z najlepszych jazzowych wydawnictw ostatniego ćwierćwiecza. Liberty
Ellman jako filar formacji Henry Threadgill & Zooid w naturalny
sposób przesiąkł koncepcjami lidera - Henry'ego Threadgilla. Jednak nie
jest to kopia muzyki legendarnego saksofonisty. Mamy tu raczej do
czynienia z promieniowaniem oryginalnej koncepcji Threadgilla.
Zespół
został rozbudowany względem dwóch poprzednich płyt, na 'Radiate'
usłyszymy oprócz lidera Steve'a Lehmana na alcie, Jonathana Finlaysona
na trąbce, Jose Davila na tubie, Stephana Crumpa na kontrabasie i
Damiona Reida za perkusją. Poszarpane rytmiczne struktury, które są osią
muzycznej koncepcji Threadgilla, napędzone zostały dynamiczną maszyną
instrumentalną. Trzeba też przyznać, że zespół generuje imponującą gamę
pomysłów, w znaczny sposób poszerzający nasze wyobrażenie o języku
współczesnego jazzu. Nie dziwi więc fakt, że album spotkał się ze
znakomitym przyjęciem w opiniotwórczych jazzowych mediach w USA i w
Europie.
autor: Mariusz Zawiślak
Liberty Ellman: guitar Steve Lehman: alto saxophone Jonathan Finlayson: trumpet Jose Davila: tuba, trombone Stephan Crump: bass Damion Reid: drums